Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 10:05

Antyczne klimaty

połowa lipca 2003 roku


Nareszcie. Słońce, morze nieprzyzwoicie ciepłe, lekka bryza od morza. Z tarasu hotelu przecudnej urody widoczek: Olimp sięgający chmur. Moja ukochana Grecja. W końcu tu jestem, po sześciu latach tęsknoty. Chłonę atmosferkę tego boskiego kraju. Jak mawiał „poeta”: tu mi dobrze, tu mi ciepło, tu się mogę rozmnażać. No może rozmnażanie sobie odpuszczę! Nie te lata.

Uwielbiam spokój Greków, ich gościnność, otwarte serca, morze, góry, starożytne klimaty i oddech bogów Olimpu na plecach. Czuję, że żyję. Mój Ślubny kręcił nosem, że już tam raz byliśmy, ale padł pod naporem zwartej koalicji: Ślubna i Młoda. On wolałby norweskie fiordy (po moim trupie, mam dość zimna w kraju) i moczenie kija w wodzie (czytaj: robak uczy się pływać). On to jednak nazywa wędkowaniem. Ale dał się skusić i chyba nie żałuje. Odpoczywa, aż widać. Młoda nie daje się wyciągnąć z morza, zżera codziennie wiadro lodów, zaczyna przypominać nastoletnią Mulatkę i jest zdrowa jak rzepa. Żadnych kaszelków, duszności, bólu gardła. Sielanka. I guzik mnie obchodzi, że te dziesięć dni raju będę spłacać do następnych wakacji. Warto!!! Wakacje na południu Europy mają jedną zasadniczą zaletę: murowaną piękną pogodę. Chybaby mnie diabli wzięli, gdybym musiała połowę turnusu przesiedzieć w śmierdzącej starym olejem smażalni ryb nad Bałtykiem. Smażona rybka oczywiście w cenie średniej wielkości diamentu.

Nie wspomnę też czynnika poznawczego w kontekście południa Europy. Kultura innego kraju, inna kuchnia, inni ludzie, inne podejście do życia. Bo Grek na ten przykład zawsze ma czas. Grekowi nigdzie się nie spieszy. Nie ten klimat. Tu świętością jest popołudniowa sjesta, choćby się waliło i paliło – trzeba odpoczywać i finał. Sklepy, knajpy i wszystkie inne przybytki są pozamykane na trzy spusty, bo Grek śpi w środku dnia.


To jest życie. Za to po zapadnięciu zmroku, aż do rana – letnia Grecja tętni życiem. I to jak tętni! Wino, muzyka, taniec i śpiew. Strasznie żałuję, że moja przyszła emerytura nie wystarczy, żeby przenieść się tutaj na resztę życia.

Nie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie leżę tu martwym bykiem na złotym piasku Riwiery Olimpijskiej. Leżałam, owszem. Całe dwa dni. Tyle mi trzeba było, żeby zeszło ze mnie napięcie po roku pracy, histeria przedwyjazdowa i zmęczenie podróżą po dwóch dniach w autokarze. Dwa dni leniuchowania i już mnie nosi. Ślubny oczami przewraca, bo usposobienie chłopina ma dość łagodne (pewnie dlatego jeszcze ze mną wytrzymuje) i odpoczywać woli biernie. Natomiast tak ja, jak i Aśka zaczynamy kombinować. Jaka Aśka? A co, nie mówiłam, że jedziemy we czwórkę? Nie mówiłam? Dobra. Mówię.

 
Każda kobieta szuka swojej drugiej połowy. Szuka faceta, który byłby jej zupełnym przeciwieństwem. I to jest zdrowe. Przeważnie znajduje. Ja też znalazłam. Metodą prób i błędów, późno, ale znalazłam. Mój Ślubny jest niespotykanie spokojnym człowiekiem. Ma do mnie i moich szalonych pomysłów anielską cierpliwość i zapewne, dlatego nadal jesteśmy razem. Ale facet to tylko facet – kobiety i tak nie zrozumie za cholery, choćby nie wiem jak się starał.

Więc co robi inteligentna kobieta, aby mieć swoja drugą połówkę? Zaprzyjaźnia się z gatunkiem wyższym – z kobietą. A jeśli druga kobieta przez zupełny przypadek ma również na imię Joanna, przez zupełne zrządzenie losu również przyszła na świat w konstelacji Wodnika, a więc ma nie do końca racjonalne podejście do życia, również kocha książki, kolekcjonuje inteligentnie dowcipne kryminały Chmielewskiej (nomem omen Joanny), a do „Stu lat samotności” Marqueza również z uporem maniaka wraca zawsze, kiedy tłucze ją ból istnienia (a nie tłucze sporadycznie) – to chyba wszystko wyjaśnia. I cóż w tym dziwnego, że rozumiemy się z ciotką Aśką bez słów?

„Ciotką” ochrzciło moją przyjaciółkę moje rodzone dziecko dawno temu. Przywarło jak imię z dowodu osobistego. A Aśka się nie burzy, więc zostało. Pieszczotliwie Aśka bywa nazywana również „Szczotką Asią”.


Tak, więc, po dwóch dniach leżenia wspomnianym martwym bykiem nad wodami Morza Egejskiego, stwierdziłyśmy z Ciotką, że czas ruszyć odwłoki – antyk czeka. Wydarłyśmy do rezydenta biura turystycznego, celem zapoznania się z ofertą wycieczek fakultatywnych. Gdyby nie ograniczenia finansowe, zapewne nie zobaczyliby nas w hotelu do końca pobytu. Z braku laku (czytaj: Euro) ograniczyłyśmy się do minimum socjalnego, czyli wycieczek, na które nas było po prostu stać. Z Nei Pori na Riwierze Olimpijskiej, gdzie kotwiczyliśmy, za daleko do Aten, więc sobie odpuściłyśmy. Ale Meteorów nie darowała żadna z nas. Co to takiego? Cudo! Bajeczka! Miód z boczusiem.
 
Meteory to zespół klasztorów prawosławnych obrządku greckokatolickiego. Jedzie się tam przepiękną doliną Tesalii, na końcu której, zupełnie irracjonalnie wyrastają góry-słupy, na czubku których wybudowano klasztory. Do lat pięćdziesiątych XX wieku można się było do nich dostać jedynie drogą wciągania na linie. Potem wybudowano tam drogę, pełną serpentyn (z boku niemożebne urwisko) i zaczęła tam docierać stonka turystyczna. Cudeńka architektury i budownictwa. A w środku… pełne średniowiecze. Mnisi i mniszki żyją tam jak za króla Ćwieczka. Ma się rozumieć osobno, na sąsiednich górach. Żeby wejść do środka należy zachować greckie minimum przyzwoitości, czyli kiecka do kostek (baby w portkach won), gołe ramiona nie mają prawa ujrzeć światła dziennego, faceci w gaciach do ziemi, żadnych szortów. I cóż z tego, że w cieniu zaledwie pięćdziesiąt stopni Celsjusza?! Kogo to? Nie masz własnego odzienia? Mnisi pożyczą. Nie mogłam oprzeć się pokusie, aby nie zarejestrować kamerą cudnego obrazka. (Nie mówiłam, że filmuję? To mówię: mam bzika na punkcie filmowania i fotografowania). Grupa japońskich turystów przyjechała oczywiście w strojach wakacyjnych; szorty, koszulki na ramiączkach etc. Dostali samodział odzieżowy z mnisiego przydziału, przywdziali, spojrzeli po sobie i… takiego rechotu dawno nie słyszałam. Nie byli w stanie wstać z ziemi, na którą popadali ze śmiechu. Portki były uniwersalne: w rozmiarze XXXL i do tego w biało-czerwone, szerokie, pionowe pasy. Trochę to przypominało zespół pieśni i tańca „Głębokie Mazowsze” w strojach zespołu pieśni i tańca „Wielkolud”. Kamera trzęsła mi się w dłoni jak w delirium tremens, ale nie byłam w stanie opanować histerycznego śmiechu. Oni też.


Następny wypad to był Wieczór Grecki. Znów miałam przegwizdane, bo robię etatowo za rodzinnego operatora filmowego i artystę fotografika. Coś wspaniałego. Kilka godzin z folklorem greckim. Zespół młodych ludzi w strojach tradycyjnych. Faceci w białych rajtuzach, kapciach z wielkimi pomponami, oczywiście grali na scenie pierwsze skrzypce. (To jedno mi się tam u nich kompletnie nie podoba. Kobita to u nich na jednym poziomie ze zwierzyną domową. Udomowiona, ale bez praw.) Melodyjność ich muzyki to jest to, co tygrysy kochają. Barwa dźwięku buzuki, rytm i taniec. Niepowtarzalne przeżycie. Próbowali i nas uczyć sirtaki. Tak, sirtaki, a nie żadna zorba. Zorba to był wymyślony bohater filmowy, który tańczył właśnie sirtaki. Tak się nazywa klasyczny taniec grecki. Grecy dostają wysypki nerwowej, kiedy turyści proszą kapelę o „zorbę”. Grecy wiedzą, o co im chodzi, ale rżną głupa. Jakieś takie czułe są na tym punkcie. My, Polacy, jako muzykalna nacja słowiańska – Europie wstydu nie przynieśliśmy. Zwłaszcza Młoda i Ciotka. Ja filmowałam, a Ślubny… konsumował potrawy kuchni greckiej zapijając greckim winkiem. Kabaret był z Niemcami. Przytupywali jak do marsza. Nic podobnego nawet do sirtaki z tego nie wyszło. Ale raczej im to nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Do hotelu wróciliśmy nad ranem, ledwo żywi, ale zachwyceni. A że na plażę następnego dnia doczołgaliśmy się dopiero w porze sjesty, to już inna broszka.


Kolejna nasza przygoda to był rejs po zatoce Pagasitikos. Rannym świtem (sadyzm) zwlekliśmy się z wyrek w klimatyzowanych pokojach i ruszyliśmy autokarem z pseudoklimatyzacją do portu. Tam czekał na nas niewielki stateczek. Impreza całodniowa. Takiego koloru wody jak w Grecji to jeszcze nie widziałam. Turkus, błękit i wszystkie odcienie zieleni. Woda tak czysta, że szyper zrobił w balona kilku śmiałków z pokładu. Przez burtę ujrzeliśmy przepięknej urody rozgwiazdę. Widać ją było tak dokładnie, że tylko rękę po nią wyciągnąć. Kilku cwaniaczków skoczyło po nią do wody. Nurkowali, nurkowali, w uszach im szumiało, we łbach pociemniało i odpuścili. Tam było tylko dwadzieścia metrów głębokości! Nie do uwierzenia.

Była po drodze Ptasia Wyspa, zamieszkała wyłącznie przez mewy, z ruinami kościółka, nurkowanie w czyściutkiej wodzie, tak słonej, że samobójstwo przez utopienie nie wchodziło w rachubę w żadnym razie. Woda niosła sama. Nawet największe matrony. Było zawijanie do przepięknych, malowniczych zatoczek. Słońce, wiatr i greckie rytmy. Żyć nie umierać.

No i moje matczyne serducho mało nie pękło z dumy; kapitan tego statku – Aleksandros – zagajał i zagajał po angielsku, sondował, czy go ktoś rozumie, bo chciał nam coś o okolicy opowiedzieć, ale nastała cisza jak w kościele po nieszporach. Wiadomo – Polacy! Sprzedałam Młodej lekkiego kuksańca, przez co nieco się na czoło wysforowała. Kapitan zauważył, zagaił do Młodej… no i mieliśmy tłumacza. Mało nie pękłam z dumy, że to moje. Młoda płynnie sobie po angielsku z Grekiem gaworzy. Z początku z wypiekami na twarzy, potem jakby całe życie tylko w tym języku mówiła. Nie żal mi majątku wydanego na jej lekcje angielskiego od przedszkolnych czasów. Nic a nic.


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady