Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 13:18

Zanim to dziecko dorośnie - ja zwariuję!

30 marca 2004 roku


Młodą odbierałam w podskokach ze szkoły. Pielęgniarka szkolna zadzwoniła do mnie, że Młoda leci z bólu przez ręce. Ucho. Świńskim truchtem pomknęłam do szkoły, a następnie do szpitala, do naszej pani laryngolog, która zapodała Młodej zastrzyki, dwa razy dziennie – antybiotyk, silny lek przeciwbólowy: Ketonal, nową maść do ucha i skierowanie na RTG wyrostków jakichśtam. Znów przerwa w edukacji Młodej. Ludzie, to moje dziecko wykończy mnie nerwowo zanim dorośnie.


5 kwietnia 2004 roku

Młoda dostała drugą serię (drugie dziesięć) zastrzyków. Nazywają się Zinacef, płacę za nie jak za zboże, a bolą jak jasna cholera. Młoda robi z domu operę: wyje regularnie, dwa razy dziennie, a przychodząca do domu pielęgniarka – Pani Jadzia – twierdzi, że delbeta i B12 przy tym paskudztwie to mały pryszczyk.

Szkoła w odstawce, ucho boli, Młoda cierpi, a mnie serce pęka. Nie ma już gdzie pakować igły w tej dupinie. Krwiaki jak złoto. Okładamy toto Altacetem i białkiem jajka (skarbnica mądrości Pani Jadzi, pielęgniarki środowiskowej), żeby się zrosty nie porobiły. Rtg wykazał zapalenie wyrostka sutkowatego przy uchu prawym. Tego laryngolog się chyba spodziewała. Leczenie około sześciu tygodni, zaniedbanie grozi głuchotą.

Ratunku, co jeszcze na mnie spadnie?! Mam cykora jak stąd do Warszawy. Jutro dziewiąta chemia. Jak pomyślę o zmasowanym ataku kłującym – schodzę! Boję się też o wyniki krwi; przez ostatni weekend przerobiłam paskudne przeziębienie z kaszlem i katarem, ostatnia miesiączka bardziej przypominała krwotok tętniczy, a w robocie orka na ugorze. Ostatni tydzień pracowałam sama, Krzysztof był na urlopie. Trochę ciężko (coś szybko się męczę), ale dałam radę.

Nie wiem, czemu zawdzięczam fakt, iż nie czuję się jak normalna osoba, ale jak złachana szkapa po westernie; może to wiosna, a może chemia, a może wszystko cuzamen ales do kupy. Jestem porządnie wykończona robotą, chemią, chorobą Młodej, ciężkim krwotokiem i szalejącymi zmianami pogody i ciśnienia.

Ale dam radę! Muszę.


6 kwietnia 2004 roku

Odwaliłam pełną dniówkę (z nadgodzinami) na oddziale chemioterapii. Krew pobrano mi o 8.15 – w domu byłam po 17.15. Słaba jestem jak dwudniowe kocię. Ale i sukcesy dziś kroniki odnotowały: przy pobieraniu krwi siostra Basia za jednym razem wkłuła wenflon. Mam dziś tylko jedną dziurę w ręce!!! Wyniki krwi książkowe! Górna granica norm! Kocham moje soczki! Na „dolewkę” zaproszono mnie za tydzień: 13.04.2004 r.

Na następny kurs (w maju) już dziś dostałam skierowania na badania: rtg klatki piersiowej, USG jamy brzusznej, mammografię jedynej piersi, USG tejże piersi i markery nowotworowe. Pobiegam, oj pobiegam po gabinecikach.

Ślubny zabrał Młodą do kontroli do laryngologa. Nie dałam rady z nimi pojechać. Padam na twarz. We łbie mi się kręci, mowę cosik mam bełkotliwą i spać mi się chce jak misiowi coala po śniadanku z eukaliptusa.

Lekarka skierowała Młodą na konsultację do Kliniki AM. Jedziemy jutro. Do końca tortur zostały trzy chemie.


7 kwietnia 2004 roku

Dzisiejsze pochemijne odczucia są trudne do sprecyzowania. Na peryferiach umysłu pęta mi się niejasne wrażenie, że nie wszystko z moją skromną osobą jest w idealnym porządku. Ta sugestia docierała do ośrodka myślenia dosyć długo.

Myślę, to niezaprzeczalny fakt, ale tak jakoś inaczej, wolniej (czyżby „myśląca inaczej”?). Ruszam się jak manekin na baterie, które się jakby wyczerpywały. Czuję się jak robot, któremu nawiedzony konstruktor, tak dla hecy, cofnął trybik funkcji życiowych na pół gwizdka.

Oj nie lubię dziś siebie, nie lubię.


W klinice otolaryngologicznej AM pan doktor Marian zajrzał Młodej we wszystkie otwory usytuowane w głowie i orzekł, że cokolwiek to było – zdechło. Zresztą, kto by wytrzymał dwadzieścia zastrzyków Zinacefu pod rząd. Nie boli ją już ucho, boli tyłek od igieł. Ledwie siedzi. Ulga. Wielka ulga. Młoda zdrowa. Nie grozi jej głuchota. Mogę zająć się sobą, a jest czym. W klinice, czekając trzy godziny na lekarza Młodej, przeżyłam pierwszy rozdział horrorku pod tytułem: uderzenia gorąca na twarz.

Dobrze prognozowała doktor Małgosia: ostatni okres, który zdarzył mi się w czterdziestym siódmym dniu cyklu wskazuje jednoznacznie, że zaczyna się menopauza, czyli początek końca okresu miesiączkowania. Wracając do domu kupiłam Soyfem – ziołowy preparat, oparty na wyciągu z soi, który łagodzi objawy menopauzy. Podobno skutecznie. Tani nie jest, ale opinie o nim słyszałam dobre. Spróbujemy.


Wieczór pod znakiem wynalazku Bela. Przez godzinę świergotałam z Lidzią. Jest dzielna jak jasna cholera, skończyła książkę (pisać!), oddała ją do drukarni pomiędzy chemioterapią a radioterapią. Ta książka to praca habilitacyjna. Mam obiecany egzemplarz autorski z dedykacją pani dr hab.

Drugą godzinę gadałam z Martusią – wreszcie się pozbierała, głos ma dźwięczny, skończyła i chemię i naświetlania, bierze Tamoxifen, dostała rentę i zamierza wkrótce wrócić na pół etatu do pracy. Grzeczna dziewczynka.

Obie z Lidką kończymy leczenie w okolicy 12 maja, więc we trzy umówiłyśmy się na spotkanie w połowie maja na krakowskim Rynku Głównym. Po siedmiu miesiącach od czasu, jak latałyśmy w piżamkach po onkologii, czekając na swoją kolejkę do rżnięcia cycka, a następnie liżąc rany i zaśmiewając się do łez Bóg wie z czego, bo normalny człowiek do śmiechu nie znalazłby tam wielu powodów.

No i czy jest coś dziwnego w fakcie, że moja Gosia - psycholożka nie mogła się do mnie dodzwonić przez dwie godziny?! Powiesiły się baby na drucie i finał.

Trzecią godzinę gadałam z Gosią!!!


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady