Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 13:59

Sopot

1 czerwca 2004 roku

Zaczynam się powoli pakować. Przecież jutro jadę do Sopotu. Zdarzenia ostatnich dni wyprowadziły mnie ostatecznie z równowagi. Jutro wyjazd nad morze – jakieś siedemset kilometrów – a ja nie jestem spakowana. Nawrzucałam coś chaotycznie do torby, okaże się na miejscu, czego zapomniałam.

Z Jarkiem rozmawiam w pokoju Izabeli. Pokój zostanie. Jarek obiecał to Izie. Dostałam od Jarka „gwiazdę szeryfa” – uprawnienia operatora pokoju. Nie wiem czemu, ale nie oburza mnie zupełnie tekst Jarka: „jeśli mamy brać przykład z Boga – winniśmy wyjść na ulice i zacząć mordować trzydziesto-letnie dziewczyny!”


2 czerwca 2004 roku


Myślałam, że mnie, mój organizm już chyba nie jest w stanie niczym zaskoczyć. A jednak! Że dwanaście wlewów chemii nie zablokowało mi menstruacji – wyczynem było niewąskim, ale po zastrzyku Zoladexu - 21 maja – nie było (teoretycznie) żadnych szans na ekscesy. Dziś rano, tuż przed podróżą dostałam kolejny okres!


Ups! Ale daleko nad ten nasz Bałtyk. Jedziemy z Dodi samochodem Staszka, naszego przyjaciela. Mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się na turnus we troje. Znamy się, lubimy się, no i nie musimy się z Dodi tłuc pociągami, bo Staś nas wiezie starą, kochaną „Felą” (Skoda Felicja). Droga niezbyt zapchana, więc i czas przejazdu rozsądny, ale i tak kręgosłup daje mi się we znaki. Pozycje, jakie przybierałam w samochodzie, szukając takiej, gdzie choć na chwilę mi odpuści – musiały budzić uśmiech w przejeżdżających mimo kierowcach. Trudno – niech suszą zęby – mój kręgosłup ważniejszy.

Pokoje dostaliśmy obok siebie, ja z Dorotką – Staś za ścianą. Siódme piętro, dwuosobowy, balkon, radio, TV z satelitą, łazienka własna, czysto, schludnie, komfortowo. Z balkonu widać morze! I o to mi właśnie chodziło. Szum morza zawsze koił moje rozkołatane emocje. Może tu się pozbieram.

Wieczorem wizyta u lekarza sanatoryjnego. Uśmiałam się do łez. Kobitka – doktorka – autentycznie mało z krzesła nie spadła, kiedy zobaczyła rozpoznanie: carcinoma mammae. Podekscytowana zakrzyknęła w pąsach:

- Kto panią tu skierował?

- Jak to, kto? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, bo dobrze wiedziała, że przyjechałam na dwutygodniowy turnus kondycyjny, na który kieruje psycholog resortowy.

- To oni nie wiedzą, że do pięciu lat od rozpoznania raka żadne sanatorium nie przyjmuje!?

- Ja nie wiem, czy oni wiedzą, ja na przykład nie wiedziałam – odburknęłam już w nieco mniej przyjaznym tonie.

- Jezu, co ja mam z panią zrobić?

- Odesłać do domu, albo zapisać masaże kręgosłupa lędźwiowego, bo mi dokucza oraz masaż limfatyczny lewej ręki i tyle!

- Tak, tak – poczęła gdakać w amoku – ale czy któryś z masażystów ma kwalifikacje do limfatycznego?!

Drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę telefonu i połączyła się z fizykoterapią. Okazało się, że jedynie kierownik masażystów ma ochotę podjąć się masażu limfatycznego. Dodatkowo on wyjaśnił pani doktor, że nic innego nie wolno mi zapisywać, żadnych diadynamiców czy innych cudów. Dostałam więc masaże ręczne – klasyczne kręgosłupa, masaż limfatyczny lewej ręki i salę gimnastyczną - ćwiczenia do wyboru.


3–16 czerwca 2004 roku

No to się nazywa życie! Jeść dadzą, garów myć nie każą, pokój posprzątają, plecy i rękę wymasują! Moim zadaniem jest odpoczywać, spacerować, wdychać jod i nie denerwować się! Tak lubię!. Dorotka Gawryluk jest cudowną współlokatorką; pogodna, ciepła, uśmiechnięta – idylla.

Tylko ze dwa razy na jakieś dwie godziny wycięło ją z życia doczesnego. Były mecze w TV. Jakie? No oczywiście siatkówka! Dodi jest byłą siatkarką „Wisły Kraków”, dobrą siatkarką. Kiedy TV dawała relacje z meczy reprezentacji Polski w siatkówce mężczyzn, Dodi traciła kontakt z rzeczywistością. Wtedy grzecznie spadałam na dół do bufetu, przynosiłam fanatykowi zimne napoje i znikałam na spacerek nad morze, bo i tak nie było z kim gadać! Kiedy wracałam, Dodi znów była wśród żywych, mecz się skończył!

Pogoda trafiła nam się rewelacyjna, choć prognozy wiały grozą. Upałów afrykańskich nie było oczywiście, ale jak na nasz Bałtyk – rewelacja! Codziennie słoneczko, sporo wiatru, ale wiaterek podobno lepiej opala. No i tak – nie zalegając martwym bykiem na plaży – buzie mamy osmagane na brązowo.


Dopadłyśmy świetną kawiarenkę „Pod Żaglami” tuż koło naszego sanatorium. Właściciel ma zapewne aspiracje artystyczne, bo codziennie organizował coś fajnego. Byłyśmy na wieczorze, gdzie dwóch tenorów z trójmiejskich teatrów dało popis szlagierów muzyki operowej i operetkowej. Po prostu rewelacja!

Innym razem załapałyśmy się na wieczór gitary klasycznej. Warte wysłuchania. A przebojem dla mnie był wieczór piosenki francuskiej! No to było po prostu świetne. Choć nie mogę nie wspomnieć o wieczorze z piosenkami Bułata Okudżawy i Wysockiego! No, tu już cała sala śpiewała z artystami. Przednia zabawa i naprawdę wielkie przeżycia artystyczne.


Podczas naszego pobytu w Sopocie odbywał się na molo festiwal bluesa. Większej frajdy nie mogli mi zrobić. Ja organicznie kocham bluesa, ale kiedy posłuchałam młodych kapel startujących w konkursie stwierdziłam, że to, co oni wywrzaskują do mikrofonów, niewiele ma wspólnego z bluesem. Przynajmniej takim, jaki ja znam i kocham. Jednak organizatorzy zapowiedzieli perełkę, czyli występ zespołu „Dżem”!

No – tu jestem w domu. To znam, to lubię! Okazało się, że takich wariatów jak ja nie jest wiele w naszym towarzystwie. Do końca koncertu zostało nas tylko troje: Dodi, Sławek i ja. A koncert zakończył się około 3.00 nad ranem. Tego nie da się opowiedzieć. Na scenie młody solista „Dżemu” – Maciek, godny następca niezapomnianego śp. Ryśka Rydla – leciał „whisky, moja żono” i „czerwony jak cegła” – a my razem z nim! Powrót do czasów studenckich, kiedy darłam się w Krakowie razem z „Dżemem”; dwadzieścia  lat wstąpiło się jak sweterek wyprany w zbyt ciepłej wodzie. Czułam się znów młoda i wolna.

Sanatorium jest olbrzymie, dziesięć pięter kuracjuszy. Ale z tego tylko około czterdzieści osób w wieku „produkcyjnym”, czyli nasz turnus kondycyjny. Z tej liczby około dwadzieścia osób trzyma się razem. Stanowimy zgraną paczkę, mimo że poznaliśmy się kilka dni temu. Silną grupę stanowią piloci ze Straży Granicznej, inteligentni faceci na poziomie. Większość z nich przyjechała samochodami, my też mamy naszą „Felę”, więc w czasie wolnym od zabiegów robimy wypady do Gdańska, Gdyni, na Hel. Zwiedzamy ile się da.

A wieczorami lecimy „Pod Żagle” lub do „Parkowej” posłuchać muzyki.

Próbowaliśmy wkomponować się naszą grupą w wieczorki „rozpoznawcze” w naszym sanatorium, ale odpuściliśmy po pierwszym razie. Niestety większość kuracjuszy jest w wieku odbiegającym znacznie od średniej naszego wieku – i dysharmonia jest wyraźnie wyczuwalna. Nawet, jeśli chodzi o odzież wierzchnią! Nasze dziewczyny oczywiście w portkach i adidasach – panie w krynolinach, sylwestrowych kreacjach, kapiących srebrem i złotem. Fryzury na sztywno i but na szpilce. A my? Prosto ze spaceru po plaży!

To się po prostu gryzło! Daliśmy sobie spokój z przebojami Miecia Fogga.

Mamy też w swojej grupie świetnego gitarzystę. Andrzejek z Bydgoszczy instrument przywiózł ze sobą. To, co z nim wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie. To nie takie brzdąkanie przy watrze na obozie zuchów. To czysta poezja śpiewana. Ma chłopak talent! I gitara wyraźnie go lubi.

Żal było wyjeżdżać. Tylko dwa tygodnie – a jednak aż dwa tygodnie.

Nowe przyjaźnie, nowy zapas sił na dalszą walkę z paskudą, do dalszej pracy, do życia.


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady