RakPiersi  >  Aktualności  >  Publikacje  >  Prasowe  >  Trzymam się prosto

Publikacje



 
26/08/2003

Trzymam się prosto

_NOT_EXISTS
Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

Nr 08/2003 (2389)

 

Rozmowa z Krystyną Koftą, pisarką, o jej walce z chorobą nowotworową.

Miałam osiem serii chemioterapii. Cierpiałam strasznie. Ból rozchodzi się wtedy od palców w górę. Bolą mięśnie, kości, stawy, żyły, paznokcie, włosy, których się nie ma. Wlewają w żyły truciznę wyciągniętą z cisa, która zabija raka, ale także zabija kawałek mnie. Siadywałam w ogrodzie pod cisem. Słońce nade mną, trucizna we mnie i trucizna przy mnie. Organizm, który zawsze mnie słuchał, teraz odmawiał posłuszeństwa.

BARBARA PIETKIEWICZ

Katarzyna Grochola powiedziała mi, że kiedy nic jeszcze nie wiedziała o swym raku, poczuła w sobie obecność czegoś straszliwie nie do wytrzymania obcego. To było ostrzeżenie. Nie miała pani żadnych znaków, ostrzeżeń?

Nagle popsuły się w naszym domu wszystkie zegary. Miałam sen, że widzę w telewizji spikerkę, że ona ma oczy bez źrenic, puste. I ja wchodzę do studia telewizyjnego i maluję źrenice na tych oczach. Nagle też w moim kalendarzu-dzienniku zabrakło kartek. Zdążyłam jeszcze zanotować pytanie: „Mam mówić?”. Zadała mi je lekarka w szpitalu.

I co pani odpowiedziała lekarce?

Mówić. I wtedy ona mi powiedziała, że mam raka piersi.

Dotykam pani piersi i nie czuję niczego niemiłego, paskudnie twardego.

Pokazałam pani silikonową protezę. Nie ma różnicy w dotyku między nią a prawdziwym ciałem, prawda? Prócz tego, że prawdziwa pierś jest ciepła. Są teraz rewelacyjne protezy angielskie, przyklejane do ciała. Można w nich iść nawet na plażę w kostiumie kąpielowym i nic nie widać. Protezy trzeba nosić, bo bez nich ciało się przekrzywia na stronę, na której brakuje piersi. Jak się chce, można też zrekonstruować pierś i będzie jak prawdziwa.

Mogli pani usunąć tylko guz.

Powiedziałam lekarzom, żeby wycięli całą pierś. Lubię radykalne rozwiązania. I okazało się, że pod nią był jeszcze paskudny, wrzecionowaty kawałek do usunięcia. Lekarka powiedziała, że moja intuicja uratowała mi zdrowie, a może nawet więcej.

Robiła pani operację prywatnie?

Zapłaciłam za operację, część badań i trzy dni w szpitalu. To kosztowało ok. 5 tys. zł. Miałam pieniądze zgromadzone na czarną godzinę. Uznałam, że właśnie nadeszła. Do operacji opłacanych przez kasę chorych jest olbrzymia kolejka. Gdybym czekała na taką, odebrałabym miejsce w kolejce kobiecie, której nie stać na prywatną. Czuję się czysta.

Co się czuje, idąc na taką operację?

Żal. Że mój dziennik zostawiam nieopracowany.

Odkąd go pani prowadzi?

Od 32 lat. Zaczęłam od zapisywania, którą piersią karmiłam ostatnio syna: prawa, lewa, prawa, lewa. Potem doszły pomysły na opowiadania, powieści, sny, myśli, wizyty, portrety ludzi.

A co się czuje po wybudzeniu z narkozy?

Wyciągnęłam rękę i poruszyłam palcami: a więc będę mogła pisać! I spytałam siostrę, czy może mi pokazać to, co mi wycięli, chcę wiedzieć, jak to wygląda.

O Boże, a po co to pani?

Żeby opisać w książce, która niedługo powstanie. Ale mi nie pokazała.

Robiono mi inną operację, nie rakową. Pamiętam ból.

Mnie nie bolało. Byłam po operacji w euforii - jakby z mózgu spadł mi welon, jakby nastąpiło odsłonięcie pomnika półkul mózgowych. Pamiętam smak wody, dostałam buteleczkę wielkości kostki do gry. To niesamowite, jak może smakować parę kropel wody.

Nie bała się pani, że na przykład umrze?

Jestem oswojona ze śmiercią. Mój ojciec miał cztery zawały, wszystkie w domu i po ostatnim umarł. Zawsze, gdy poczuł się lepiej, prosił: przygotuj mi pół papierosa. Z niczego, co było szkodliwe, nie zrezygnował. Żył jak zawsze. Wyniosłam z domu nie niechęć do lekarzy, ale do zawracania im głowy, jeśli żadnej choroby nie widać. Dlatego nie badałam się i choć byłam sekretarzem Różowej Wstążki, akcji zachęcającej kobiety do badania, wymyślonej przez redakcję „Twojego Stylu", nigdy nie zrobiłam mammografii.

Można się oswoić ze śmiercią, też już o tym wiem. Ale nie z własną.

Z cudzą trudniej. Kocha się tego, o kogo się boi. Przeżyłam śmierć siostry, rodziców, Jonasza, brata mego męża, który był mi też jak brat. Cierpiałam, kiedy umierała na raka moja siostra, byłam wściekła na Jonasza, który już wyleczony w pięć lat po raku zadławił się w SPATiF. Byłam wściekła, że nam to zrobił. Wciąż z nimi wszystkimi rozmawiam.

A z własną?

Siedzimy tu teraz obie w jednym miejscu świata. Nie ma nas w miliardach innych miejsc. Nasza śmierć oznaczałaby tylko tyle, że nie będzie nas jeszcze w tym jednym.

Jak plamy na podłodze: przetrzeć ścierką i już ich nie ma. Gdzie tu jakiś sens?

Nigdy nie szukałam sensu życia. Wystarczy mi, że jem, chodzę, oddycham, kładę się spać i wstaję rano, piszę i kocham. Że płynę po życiu na tratwie z mężem i synem i mocno się jej trzymamy.

A jakby pani płynęła na tratwie sama?

Tak samo walczyłabym zębami i pazurami o życie.

Z takiej tratwy w pani chorobie często ucieka najbliższy w życiu mężczyzna.

Ucieka, jeśli był z żoną z obowiązku. Choroba daje człowiekowi ostrość widzenia. Przenikliwie widzisz wtedy, z kim żyjesz. Otwiera na szczerość. Uwalnia od fałszu. Już nie musisz zachowywać się w sposób fałszywy. Uwalnia od kieratów. Nic nie musisz, a tylko możesz. Wielu mężczyzn nie może tego znieść.

W dodatku żona nie ma już piersi.

W szpitalu, gdzie mnie zoperowano, jedną pacjentkę przytrzymano siłą. Chciała uciekać spod noża, bo mąż nie chciał jej bez cyca. Zdarza się, że kobieta leży w szpitalu, a on już stara się o rozwód. Ale widziałam też wielu mężczyzn trzymających za rękę swoje żony poddawane chemioterapii. W chorobie może stać się niesłychane zbliżenie z najbliższymi. Choroba to sprawdzian.

I pani on wyszedł na plus?

Myśmy byli z Mirkiem małżeństwem z rozmów. Namiętność można mieć z każdym. Rozmowy - nie. Telewizja zabija rozmowy. I choroba nam je przywróciła. Jesteśmy najbardziej niedobraną parą na świecie, ale najlepiej na świecie żyjemy. Mówimy sobie o tym, co piszę, o jego twórczości naukowej, o moich kłopotach z ręką. O świecie. Choroba mi się w pewien sposób opłaciła, doceniłam wartość tego, co mam. Z synem, który woził mnie na chemię i siedział ze mną, nagadałam się za wszystkie czasy.

Mimo bólu? Moja koleżanka, która na to chorowała, bardzo cierpiała.

Miałam osiem serii chemioterapii. Cierpiałam strasznie. Ból rozchodzi się wtedy od palców w górę. Bolą mięśnie, kości, stawy, żyły, paznokcie, włosy, których się nie ma. Wlewają w żyły truciznę wyciągniętą z cisa, która zabija raka, ale także zabija kawałek mnie. Siadywałam w ogrodzie pod cisem. Słońce nade mną, trucizna we mnie i trucizna przy mnie. Organizm, który zawsze mnie słuchał, teraz odmawiał posłuszeństwa. Straciłam apetyt. Smak zmienił mi się na metaliczny. Przez cztery miesiące jadłam śledzie, bo one mi smakowały. Zmuszałam się do jedzenia, zmuszałam się do snu. Mówiłam: a teraz kobieto śpij. I zasypiałam.

A środki przeciwbólowe?

Brałam cztery zamiast przepisanych ośmiu. Nie chciałam być zamulona. Chciałam mieć czysty umysł. Musiałam napisać felietony do pism, z którymi współpracuję. Musiałam zapisywać, co się ze mną działo.

Jak można coś takiego znieść?

Zniosła to pani śpiewająco - powiedziała mi lekarka, inne znoszą gorzej. A ja na to, że nie, że raczej wyjąco. Mirek trzymał mnie za rękę, leżałam i lizałam rany. Myślałam: muszę trwać jak karaluch. Karaluch wszystko zniesie. Czułam w sobie sztuczną siłę, coś bardzo dziwnego. Coś, co było tragiczne i komiczne. Miałam napady wisielczego humoru.

Mnie nie byłoby do śmiechu.

A mnie było. Zaczęły mi wychodzić włosy. Wyjmowałam je pasmami. Postanowiłam więc ogolić głowę. Kupiłem ci najlepszą maszynkę, jaka jest na rynku - powiedział mąż. Postanowił też ogolić sobie głowę na znak solidarności. Patrzyliśmy na siebie łysych w lustrze i pękaliśmy ze śmiechu. A potem napisałam o tym felieton. Pisanie i mówienie o tym to oswajanie choroby.

Ale powiedziała pani, że inne kobiety znoszą chemię gorzej?

Gorzej, bo się załamują. Któraś powiedziała mi, że czuje się straszliwie upokorzona tym, że wyszły jej włosy, że nie ma brwi ani rzęs. Powiedziałam jej - widać niewiele pani w życiu przeżyła. Wiele bardzo się boi. Że rzucą je mężowie. Strasznie się boją, że stracą pracę. Jedna sędzia po operacji z drenem odsączającym limfę poszła do sądu na rozprawę, nikt nic nie zauważył. Zresztą ja też poszłam z drenem do programu w telewizji, schowałam go pod spódnicą.

Pani się ani razu nie załamała? Pani jest ze skały?

Ani razu. Moja matka była kobietą piękną i mądrą, twardą kobietą ze wsi. Któregoś dnia w szpitalu w czasie chemioterapii zobaczyłam starszą panią bardzo podobną do matki. I nagle przypomniałam sobie, że ona zawsze pilnowała, żebym się nie garbiła. Trzymaj się prosto - mówiła. I zaczęłam sobie powtarzać: trzymaj się prosto.

Wierzy pani w Boga?

Wierzę czasem w pierwszą przyczynę wszystkiego. Stworzył świat jak zamki z piasku, a potem odszedł, zapomniał o nim i może buduje jakiś lepszy.

I to pomaga?

Powiedziałam tej przyczynie: a wała! Jeśli mi coś takiego zrobisz, że nie będę mogła tego znieść, że będę słaba, niedołężna, że ból się nie skończy, to mam w kieszeni swoje ubezpieczenie. I wyjmę je. Nie mam powodu cierpieć za długo. I to był moment wewnętrznego triumfu.

Popełniłaby pani wówczas samobójstwo?

Tak, choć bardzo kocham życie. Zniosę nieszczęścia, byle żyć. Ale jest coś takiego, jak przekroczenie tabu, granicy nie do przekroczenia. Kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie, że śmierć to kobieta w żałobie i ona idzie po cienistej stronie ulicy. Ja byłam po stronie słonecznej. Więc teraz przeszłam ze słonecznej na cienistą i wróciłam znów na słońce. Ale można być zmęczoną słońcem. Można chcieć przejść do cienia. Moja babka miała dziewięcioro dzieci. I zaczęły jej wymierać. Nie chciała już ich chować. Nie chciała dłużej żyć.

Przekroczyła granicę?

W niektórych plemionach człowiek, który przekroczył tabu, siadał pod drzewem i umierał, bo nie mógł dłużej żyć. Kiedy umiera mąż, często szybko idzie za nim żona. Jakby usiadła pod drzewem. Gdy umarł mój ojciec, wiedziałam, że matka szybko umrze. I tak było.

Lecz zanim nie przekroczy się tej granicy, można być szczęśliwą w chorobie?

Można. Choroba wiele ofiarowuje. Mnie oddała długie wieczory, które gdzieś uciekły. Teraz znów je mam. Budzę się w nocy i obmyślam fragmenty książki albo robię w duszy rachunki. To są piękne i cenne godziny. Lepiej gospodaruje się czasem, gdy człowiek już polizał śmierć. Wie, że ona może się zdarzyć. Ceni czas. Zyskuje wolność. Nie musi spotykać się z kim nie chce. Widuje tylko tych, których pragnie widywać. Może wybierać ludzi i zdarzenia. Łatwo odmawia. To niesamowite doświadczenie.

Co pani zamierza?

Napisać książkę o chorobie. Dostałam wiele listów od kobiet, które czytały moje felietony. Wiele dziękowało mi, że namówiłam je na badania. Niektóre są po operacji, zdążyły uratować sobie życie. Chcę znów spacerować po dolinach. Chcę wrócić do malowania, które porzuciłam. I chcę żyć. Dostać dziesięć dobrych lat.


Rozmawiała Barbara Pietkiewicz


Fragment książki Krytyny Kofty "Lewa, wspomnienie prawej. Z dziennika."

powrót
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady