RakPiersi  >  Aktualności  >  Publikacje  >  Specjalistyczne  >  Pokładajmy nadzieję, póki możemy

Publikacje



 
05/02/2009

Pokładajmy nadzieję, póki możemy

_NOT_EXISTS

Przywiązanie do sposobu myślenia bywa silniejsze niż przywiązanie do życia. I odrzucamy informacje, które niosą nam nadzieje – twierdzi Mariusz Wirga.

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

Mariusz Wirga

 

Stanąłem pewnego dnia naprzeciw 32 czarnych więźniów oddziału maksymalnego bezpieczeństwa więzienia w Lorton w Wirginii. Miałem prowadzić z nimi terapię grupową. Byli wściekli, że ktoś ich wyciągnął z wyr, by jakiś tam „biały skurwiel prawił im kazania”. Prawie wszyscy w mojej grupie mieli AIDS lub byli HIV pozytywni w czasach przed odkryciem inhibitorów proteazy, czyli skutecznego leczenia. Prognoza ich przeżycia była często znacznie krótsza niż wymierzona im odsiadka. Nienawidzili siebie samych i siebie nawzajem, a każda osoba z zewnątrz była wspólnym celem do zniszczenia. Tym bardziej „biały skurwiel, który gada z popieprzonym akcentem”. Nie miałem nadziei, że mógłbym tym więźniom w czymś pomóc. Jedyna nadzieja, jaką miałem, to, że stojący na zewnątrz sali strażnicy zdążą przyjść mi z pomocą, zanim zostanę rozszarpany na strzępy.
Często w początkach mojej kariery psychoterapeutycznej, czułem się beznadziejnie. Moja wiedza medyczna była przeszkodą dla nadziei. Studia medyczne nie przygotowywały lekarzy, jak radzić sobie z poczuciem beznadziei oraz jak wspierać nadzieję pacjentów. Przestrzegano natomiast przed wzbudzaniem „fałszywej nadziei”, co jeszcze bardziej paraliżowało młodych lekarzy.
Czułem, że danej osobie, w jej sytuacji życiowej, nie można pomóc, że jej cierpienie psychiczne odpowiada rzeczywistości. Jednak pracowałem z nimi zgodnie z programem Carla Simontona (onkolog radioterapeuta, pionier psychoonkologii) i to właśnie oni mi udowodnili, że mimo obiektywnie tragicznych sytuacji życiowych można czuć się lepiej i że na nadzieję zawsze jest miejsce.
Za słownikiem Webstera: nadzieja to przekonanie, że pożądane rzeczy są osiągalne niezależnie od znikomości prawdopodobieństwa ich osiągnięcia. Nadzieja nie oznacza, że to, czego pragniemy, będzie osiągnięte. Przekonanie: „na pewno wyzdrowieję” nie jest nadzieją tylko myśleniem pozytywnym lub życzeniowym i być może do tego odnosili się moi nauczyciele akademiccy mówiący o fałszywej nadziei. Natomiast przekonanie: „mogę wyzdrowieć niezależnie od tego jak ciężko jestem chory” jest wyrazem nadziei. Co więcej, jest oparte na faktach, bo medycyna zna przypadki wyzdrowienia z bardzo zaawansowanych chorób.
Niestety współczesna medycyna zamiast badać, jakie procesy się za tym kryją, kwituje je stwierdzeniem „spontaniczna remisja”. Jeden z moich pacjentów, który wyzdrowiał (wbrew mym własnym oczekiwaniom) z zaawansowanego nowotworu płuca z przerzutami do mózgu, na stwierdzenie onkologa, że jest to spontaniczna remisja, odpowiedział: „Nad tą spontaniczną remisją to ja sobie nieźle dupę urobiłem”.
Tym skuteczniej będziemy mogli utrzymać nadzieję, im bardziej sprzyja jej nasze środowisko wewnętrzne (system naszych przekonań, zaufania i wiary). Ważne jest, by nauczyć się bronić nadzieję przed własnym zwątpieniem. Przywiązanie do sposobu myślenia jest często silniejsze niż nasze przywiązanie do życia. Dlatego możemy odrzucać pewne informacje, które niosą ze sobą nadzieję, ale są sprzeczne z naszymi przekonaniami i światopoglądem. Ten stan nazywany jest dysonansem poznawczoemocjonalnym. To co myślimy o swej naturze, życiu, umieraniu, zdrowiu, chorobie i sensie życia, determinuje naszą podatność na nadzieję czy beznadzieję. Victor Frankl stwierdził, że ci, którzy się oparli zagładzie obozu koncentracyjnego, wcale nie byli najsilniejsi fizycznie. Ich siłą była umiejętność odnalezienia sensu w swoim położeniu. Tak więc ważnym elementem nadziei jest zdolność doszukania się zdrowego sensu w naszej sytuacji życiowej. Jednak, gdy doszukujesz się w swej chorobie czy innej trudnej sytuacji niezdrowego sensu, gdy myślisz: „jest to kara za grzechy”, „nie zasługuję na cud” lub dochodzisz do wniosku, że jakiekolwiek wysiłki nie mają sensu, to pogrążasz się w rozpaczy.
Przedstawiłem autentyczny przypadek pana Wrighta z bardzo zaawansowanym nowotworem złośliwym układu limfatycznego („Charaktery”, 4/1999). Dwukrotnie był umierający, przykuty do łóżka, jednak pokładał nadzieję w eksperymentalnym leku pod nazwą Krebiozen. Jego nadzieja i wiara tak pobudziły układ odpornościowy, że dwukrotnie wyzdrowiał w ciągu kilku tygodni, mimo że za drugim razem podawano mu tylko wodę destylowaną. Ważne jest, byśmy pokładali nadzieję w rzeczach, które mogą przejść próbę czasu. Krebiozen tej próby nie przeszedł i gdy pan Wright się dowiedział, że badania uznały ten lek za bezwartościowy, zmarł jeszcze szybciej, niż poprzednio wyzdrowiał. Taka była siła jego nadziei oraz konsekwencje jego zwątpienia.

Co może przejść próbę czasu? Pokładanie nadziei w sprawach transcendentnych, w zdrowych przekonaniach i duchowości.
Dla większości z nas to, co się wokół nas dzieje, co się nam mówi, co czytamy lub słyszymy od sąsiadów, często ma wpływ na nasze poczucie nadziei. Gdy nie mamy silnego oparcia wewnętrznego, inni łatwo mogą rozwiać wszelkie nasze nadzieje. W ośrodku Simontona pacjenci opowiadali nam, jak osoby mające im pomagać, niszczyły ich nadzieję. Lekarz jednej z pacjentek rozpoczynał każdą wizytę, przeglądając jej kartę i grobowym tonem mrucząc: „no, zobaczmy, jakie dzisiaj mamy złe wieści”. Gdy rozpoznano u innej pacjentki nowotwór złośliwy gruczołu piersiowego, jej mama rozpoczynała każdą rozmowę od stwierdzenia: „Kochana córeczko, ty sobie nawet nie wyobrażasz, jaka to tragedia dla matki, mieć córkę umierającą na raka piersi”. Niezwykle istotne jest mieć świadomość, które osoby zwiększają, a które zmniejszają naszą nadzieję. Z pierwszymi przestawać, drugich unikać. Współczesna medycyna uważa pogorszenie zdrowia i śmierć jako porażki. Dużo zdrowiej by było, gdybyśmy patrzyli na nie jako na lekcje, co sprzyja naszemu zdrowiu i życiu. Stawianie śmierci jako adwersarza w powrocie do zdrowia jest błędem logicznym, bo czy będziemy zdrowi, czy chorzy i tak umrzemy. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy może być powszechne w kulturze i medycynie zachodniej przywiązanie do wyniku. Często chcemy mieć gwarancję sukcesu, zanim przystąpimy do jego osiągnięcia. Jeżeli takiej gwarancji nie możemy mieć (jak w przypadku zaawansowanych chorób), przyjmujemy, że nie ma miejsca na nadzieję.
Nie jest łatwo pogodzić troskę o osobę, zaangażowanie w jej życie, bez bycia przywiązanym do tego, co się z nią stanie. Zrównoważenie troski, dbałości i zaangażowania z akceptacją, że drogą osobę można stracić w każdej chwili, jest niezbędnym, a równocześnie najtrudniejszym zadaniem. Wymaga ono spojrzenia na własną śmiertelność i podatność na choroby.
„Muszę wyzdrowieć” jest częstym przekonaniem wśród naszych pacjentów i stanowi właśnie niezdrowe przywiązanie do wyniku. Odwieczna mądrość, obecna w wielu tradycjach duchowych i religijnych mówi: „planujmy, że będziemy żyli wiecznie, ale bądźmy gotowi na śmierć dzisiaj”. Zdrowa równowaga polega na tym, że będąc gotowym na śmierć własną i blis-kich, nie można lekceważyć wartości życia oraz nie można stać się obojętnym, czy nawet bezlitosnym. Uzyskanie równowagi między zaangażowaniem a przywiązaniem do wyniku jest niezbędne w skutecznym niesieniu pomocy (sobie i innym).
Pod koniec lat 60. Simonton podczas radioterapii chorych na nowotwory złoś-liwe chciał przeprowadzić badania kliniczne nad nowym sposobem dawkowania promieniowania jonizującego, który notabene jest teraz po ponad 30 latach ponownie wprowadzany w leczeniu onkologicznym. Mimo że program był obiecujący, pacjenci nie stosowali się do protokołu badawczego. Simonton dotarł do powodów braku współpracy pacjentów. Przyczyną było poczucie beznadziei.
Poszukiwania środka zaradczego na poczucie beznadziei doprowadziły Simontona do motywacyjnej psychologii biznesu. Podstawową techniką było wyobrażanie sobie pożądanego rezultatu. Gdy w kwietniu 1971 roku Simonton przełożył to na swą praktykę onkologa radioterapeuty, efekt przekroczył wszelkie oczekiwania. Pacjent z zaawansowanym rakiem gardła, z rozległymi naciekami zupełnie wyzdrowiał, podlegając tylko paliatywnemu (zmniejszającemu dolegliwości) naświetlaniu. Co było zadziwiające, mimo dużych dawek promieniowania nie miał najmniejszych śladów działania ubocznego. Pacjent ten wyobrażał sobie pożądany rezultat, czyli wyzdrowienie, podczas naświetlań i między nimi.
W Lorton zacząłem pracować nie nad pacjentami, a nad własną nadzieją. Zacząłem sobie wyobrażać pożądany wynik. By wiedzieć, co jest tym pożądanym wynikiem, zapytałem więźniów, jakie są ich pożądane wyniki. W dyskusji stało się jas-ne, że przede wszystkim potrzeba im poczucia sensu swojego istnienia oraz poprawy jakości życia tu i teraz. Mimo że nie miałem jasności, jak im to dostarczyć, zaufałem programowi.
Ważne jest mieć sposób na wspieranie nadziei. Tym sposobem jest rytuał regularnych zdrowych wyobrażeń, dotyczących pożądanego rezultatu i podkreślających ważne przekonania. W przypadku nadziei, jest to przekonanie, że pożądane rzeczy są osiągalne, niezależnie od znikomości prawdopodobieństwa ich osiągnięcia. Starożytni Grecy opisali podstawy zdrowych wyobrażeń: należało sobie wyobrażać swoją chorobę jako uleczalną, swój organizm jako zdolny do pokonania choroby, a leczenie jako sojusznika w pokonywaniu choroby.

Każdy z nas ma takie wyobrażeniowe rytuały. Czasem jest to modlitwa, kiedy indziej medytacja czy kontemplacja. Jednak częstymi, nieświadomie uprawianymi rytuałami wyobrażeniowymi są: martwienie się, zdenerwowanie, zazdrość, nienawiść i tym podobne. Są to często żarliwie praktykowane rytuały wyobrażania sobie niepożądanych rezultatów.
Pracując w Lorton zgodnie z zasadami terapii poznawczych i behawioralnych, każdą sesję kończyłem „zadaniem domowym”. Było to praktykowanie nowych, zdrowych przekonań, wypracowanych podczas sesji. Podstawowym elementem było ćwiczenie w wyobraźni pożądanego rezultatu. Chodziło o ustalenie rytuału, zwiększającego poczucie nadziei i wiary w sens swego istnienia za kratkami. Po pięciu cotygodniowych sesjach czułem się tak swobodnie z moimi więźniami, że w całym budynku nie było żadnych strażników. Nie znaczy to, że wszyscy więźniowie odnaleźli coś dla siebie w moich prezentacjach. Jednak dla zapewniającej mi bezpieczeństwo większości, nasze sesje były bodźcem do niezwykłych przeobrażeń.

powrót
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady